Trąd jako obraz grzechu.
Widok ludzkiej twarzy oszpeconej gnijącymi bąblami, pokiereszowanej strupami, niejednokrotnie pozbawionej części nosa, uszu czy skóry na policzkach rodzi zwykle przerażenie i litość w oczach zdrowego człowieka. Tym większe, kiedy okazuje się, że to twarz ciągle żyjącego człowieka. Czy tak wyglądała twarz trędowatego, w chwili w której upadł na kolana przed Jezusem i prosił Go mówiąc: „Jeśli zechcesz, możesz mnie oczyścić” – nie wiemy. Być może jeszcze tak strasznie wówczas nie wyglądała. Tym niemniej, twarz choroby trądu, na którą cierpiał ten nieszczęśnik, twarz, która ukazywała się na obliczach wielu, którzy tak jak i on na nią zachorowali, tak właśnie wyglądała i budziła zrozumiały lęk. W Jezusie tego lęku nie było. Ewangelista Marek opisując reakcje Jezusa na prośbę trędowatego lakonicznie zanotował: „A Jezus, zdjęty litością, wyciągnął rękę, dotknął go i rzekł do niego: <>. Zaraz trąd go opuścił, i został oczyszczony.”
Trąd w starożytności oznaczał nie tylko chorobę nieuleczalną, która latami wyniszczała ciało chorego, ale również wykluczenie z grona ludzi zdrowych. Chory, aby nie zarażać innych, musiał się izolować. Nie wolno mu było zbliżać się do zdrowych ani tym bardziej ich dotykać. Był on skazany na samotność aż do śmierci lub co najwyżej na towarzystwo innych, tak samo jak on chorych na tą straszną chorobę. Było to w istocie pogrzebanie za życia. Średniowiecze, które nie bało się dosadnie opisywać ludzkie sytuacje, przewidywało dla chorych specjalny obrzęd, który był określeniem ich losu a zarazem doczesnym pogrzebem. W opowiadaniu „Wieża” Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, które próbuje opisać sytuację człowieka chorego na trąd znajduje się wzmianka o tym obrzędzie.
„Najpierw ksiądz ubrany w stulę i komżę oczekiwał trędowatego na progu kościoła i odczytywał mu publicznie certyfikat lekarski, uznający go na podstawie prawem przepisanych symptomów za dotkniętego chorobą. Dalej ten sam ksiądz pokrapiał go wodą święconą i torował mu wśród tłumu drogę do wnętrza domu Bożego, obwieszonego kirem i z katafalkiem w głównej nawie obok ołtarza. Po mszy żałobnej za spokój jego duszy owijano go w białe prześcieradło, kładziono na noszach i cały orszak wyruszał na cmentarz, gdzie nad świeżo wykopanym grobem ksiądz posypywał mu głowę garstką ziemi i wygłaszał sakramentalną formułę: ‘Oto znak, że jesteś umarły dla świata. Odrodzisz się w Bogu. Bądź przeto cierpliwy, cierpliwy jak Chrystus i Jego Święci, do dnia, w którym wstąpisz do Raju, gdzie nie ma żadnych chorób, gdzie wszyscy są czyści i gładcy, bez plam i krost, świetniejsi blaskiem niż słońce”. Wreszcie ksiądz wręczał mu ostrożnie kapucę, koszyk, małą baryłkę i kij zakończony trzema ruchomymi płytkami, wygłaszając przy tym następną sakramentalną formułę: ‘Weź ten strój i przywdziej go na znak pokory. Koszyk i baryłkę, aby ci służyły na jadło i wodę. Kij z grzechotką, abyś zawczasu ostrzegał przechodniów o swej obecności.”
Łatwo nam dzisiaj z perspektywy współczesnych zdobyczy medycyny potępiać ówczesne zwyczaje. Kiedy jednak umierali pierwsi chorzy na covid – w samotności, z powodu lęku całego społeczeństwa przed nieznanym jeszcze nowym wirusem i z racji bezradności medycyny wobec tej choroby, nikt nie miał pretensji ani do lekarzy, ani do księży, ani do psychologów że nie zawsze byli przy umierających. Owszem, tych którzy odważali się na towarzyszenie chorym słusznie uważano za bohaterów. Tam gdzie śmierć zagląda w oczy nie ma zbyt wielu odważnych. Czy średniowieczny obrzęd przewidziany dla chorych na trąd pomagał im zaakceptować swój stan i pogodzić się z losem nie odbierając im nadziei na lepszą przyszłość? Chyba tak. W przeciwnym bądź razie trudno sobie wyobrazić, że jakikolwiek trędowaty godziłby się na swój w nim udział. Wszak i tak już nic nie miał do stracenia, a przecież nie było chyba sposobu aby go zmusić do udziału w tym strasznym obrzędzie, który musiał przynosić mu jakieś ukojenie.
Takie ukojenie to jednak niewiele w obliczu choroby. Człowiek pragnie być zdrowym. Pragnie również czułego dotyku kochającej go osoby, towarzystwa innych, dzielenia swego życia z innymi. Tego wszystkiego trąd i podobne mu choroby go pozbawia. W Biblii chorobę trądu łączono z nieczystością, z grzechem. Pokusa aby widzieć trąd i inne choroby jako skutek popełnionych grzechów była bardzo silna. Widzimy to wyraźnie w historii Hioba, który również zapadł na tego rodzaju chorobę. Jego pobożni przyjaciele są przekonani, że Hiob zgrzeszył i dlatego cierpi. Tak jednak nie było. W obronie Hioba stanął sam Bóg oczyszczając go z zarzutów i ostatecznie również z choroby. Jeśli więc trąd niekoniecznie był skutkiem popełnionych grzechów to jakiej podstawie łączono go z grzechem? Ano na takiej, że widziano w nim obraz grzechu. Trąd był przerażającym unaocznieniem grzechu, niejako jego ucieleśnieniem, a zarazem ukazaniem jego niszczących skutków, które dotykały grzesznika.
Jeśli trąd oszpecał ciało chorego, to grzech czynił to samo z duszą grzesznika. I rzeczywiście, czyż popełnione oszustwa, kradzieże, czy nawet morderstwa nie plamią osoby która dopuszcza się tego rodzaju czynów? A więc grzech, podobnie jak trąd, plami i niszczy wizerunek osoby. I podobnie jak ta choroba tak i każdy popełniony grzech oddala grzesznika od społeczności ludzi zdrowych. Któż chciałby dzielić swoje życie z notoryczny oszustem, złodziejem albo nawet mordercą? Grzesznicy przez swoje czyny sami skazują się na banicję. Własnymi rękami budują sobie więzienia. Inne podobieństwo grzechu do trądu to jego zaraźliwość. Grzech ma tendencję do tego aby innych zarażać swoim jadem. Doznana krzywda rodzi w skrzywdzonym pragnienie zemsty. Koło popełnionych krzywd się domyka i już nikt nie pozostaje niewinnym. Jedyne wyjście z tego piekielnego kręgu to przebaczenie i wzięcie na siebie skutków grzechu. Kolejnym podobieństwem grzechu do trądu jest jego nieuleczalność w znaczeniu takim, że nikt sam sobie grzechu nie może odpuścić, nikt sam z trądu nie może się uleczyć. Tu potrzeba kogoś kto jest większy niż grzech i silniejszy niż choroba.
Kimś takim okazał się Jezus. Nieprzypadkowo trędowaty upada przed Nim na kolana prosząc Go o oczyszczenie. Musiał mieć wiarę w Jezusa skoro zdobył się na taki czyn. Jezus podejmuje prośbę chorego, dotyka go i mówi: „Chcę, bądź oczyszczony” – zdejmując z niego zarówno nieczystość grzechu jak i chorobę.
Grzech, zwłaszcza ciężki to choroba duszy, trąd, który zabiera jej życie. Lekarstwem jest Jezus, Jego dotyk. Możemy go doświadczyć w sakramencie pojednania. Tam nasza dusza doświadcza dotyku Jezusa, który zdejmuje z niej grzech i obdarza ją zdrowiem. Potrzeba tylko jednego: wiary w Jezusa i pragnienia bycia zdrowym.